O Dorocie Pileckiej

O Dorocie Pileckiej, za czary na stosie w Kacicach spalonej

 

Języczki ognia powoli lizały smolne szczapy ułożone przemyślnie na stosie tak, aby ogień się palił, ale nie piął się zbyt szybko ku górze. Mistrz ceremonii Jakub, zawezwany tu ze stołecznego miasta Krakowa, w skórzanym kapturze, szczelnie zakrywającym twarz, tak, że tylko oczy było widać, dbał, żeby wszystkie zalecenia sądu nad miejscową czarownicą wypełnić co do joty.

 

Kiedy ogień objął jej stopy, wśród licznie zgromadzonej na kacickich łąkach gawiedzi, przybyłej tu ze Słomnik i okolic, rozległ się cichy pomruk zadowolenia. Ale gdy nie usłyszeli słowa skargi i powietrze nie poniosło skowytu bólu, gniew począł wzbierać w tłumie. Odezwały się pierwsze głosy:

 

- Nie będziesz już ziół czartowskich koło mojej chałupy zbierała- krzyczał młynarz Jan Januszowicz.

 

- Koniec z twoimi czarami! Już nie zrobisz wywaru z suszonych nietoperzy!- to Adam Pajączek zebrał się na odwagę, widząc pierwszy grymas bólu na twarzy, owiewanej dymem ze stosu. A kum Krzysztof  chętnie mu wtórował.

 

Ale najbardziej zapiekłe były kobiety. Folgowały swojej złości na piękną żonę szewca. Za jej urodę. Za to, że wzięła za męża porządnego, pracowitego Pileckiego, szewca ze Słomnik, który przecież zasłużył na lepszą żonę. Za to, że chodziła po łąkach i zbierała te nieznane innym zioła, których mocy bały się jak ognia. Za wszystkie niedole i nieszczęścia, które się w ich życiu przydarzały. W końcu za to, że przecież według badań sądu, była czarownicą. Do tego zatwardziałą: nawet trzykrotnie przypalana rozgrzanymi do czerwoności szynami, nie wyrzekła się swego czartowskiego rzemiosła.

 

A tymczasem ogień sięgał już po kolana przywiązanej do pala Doroty Pileckiej. Duszący dym zasłaniał usta i nie pozwalał złapać oddechu, gryzł w oczy, mącił myśli. Nie na tyle jednak, żeby nie widzieć otaczających ją nienawistnych twarzy, wykrzywionych w szyderczych uśmiechach. Każdym nerwem czuła jeszcze poprzednie przypalanie sztabami żelaznymi, a już kolejny piekący ból przeszywał mięśnie. W uszach słyszała cały czas odczytany przez rozpaleniem stosu wyrok: Ponieważ Dorota Pilecka szewcowa, poddana jejmości pani Oraczewskiej, bawiła się tymi czarami i gusłami różnymi, czego przez zioła zażywała, tedy ma być za ten występek żywo ogniem spalona od mistrza na to wezwanego, na rozstajach i na miejscu na to przygotowanym...

 

Dym gęstniał z każdą chwilą, a ogień dosięgał już pasa czarownicy. Zebrany tłum nagle zamilkł, bo z trzasku palących się polan, z odgłosu hulającego coraz wyżej płomienia, ze skwierczenia  palącego się ciała, dał się słyszeć cienki skowyt, przenikliwy głos skargi i bólu zarazem; ni to jęk, ni to wycie diabelskie. Lęk i zgroza przeniknęła wszystkie ciała tak, że pomimo żaru bijącego od płonącego stosu, wszystkich bez mała zimny pot oblał, a ten i ów z przejmującego zimna dygotać zaczął. Takie to diabelskie sztuczki- pomyślał niejeden i wszyscy zaczęli się modlić, żeby czar odczynić i urok oddalić. Bo niby ta Pilecka już płonie, ale przecie to czarownica i nigdy nie wiadomo, co taka uczynić jeszcze może...

 

Tymczasem płomień objął już całe jej ciało, które zwisło bezwładnie i tylko mocne więzy przytrzymywały je przy słupie, aby nie runęło całkiem w palące się żagwie. Ludzie żegnali się, a kiedy nikt nie widział, spluwali ukradkiem przez lewe ramię, bo nigdy nie wiadomo, co na czary lepiej pomaga.

 

A kiedy wydawało się, że to juz koniec zasłużonej kaźni, z gęstego dymu i buchających płomieni dał się słyszeć głos Doroty Pileckiej, przeszywający wieczorne powietrze i zapadający w pamięć zgromadzonych: Przeklinam was, za to, coście mi uczynili! Niech zapanuje między wami nienawiść i niech zawiść porazi wasze serca! A mężczyźni ze Słomnik, jako, że oni pierwsi na mnie oskarżenie rzucili, niech mrą w sile wieku! I niech ta klątwa trwa tak długo, dopóki słomniczanie nie nauczą się  wzajemnej życzliwości...

Tak oto wypełnił się los Doroty Pileckiej, żony szewca ze Słomnik, posądzonej o czary i spalonej za to na stosie w Kacicach. Może jednak była to prawdziwa czarownica, bo czasami wydaje się, że jej klątwa jeszcze swej siły nie straciła...

O cudownym krzyżu

O cudownym krzyżu z Prandocina

Mroźna zima trzymała w białych okowach świat cały. Z prandocińskiego wzgórza widać było sznureczek dwunastu postaci, które zbliżały się do kościoła, górującego na okolicą. Spod szarych kapturów ledwo widać było ciekawie spozierające na świat oczy. Zwykle bowiem oglądały one klasztorny ogród i surowe wnętrze cysterskiego opactwa w Libiążu. Ale w czasie tej wędrówki do dalekiego i nieznanego Prandocina, widoki były dość jednostajne: jak okiem sięgnąć białe płaszczyzny, pod kopnym śniegiem schowane, z rzadka tylko znaczone były osadami ludzkimi. Dziw, że wśród takiej oślepiającej bieli opat Piotr drogi nie zmylił. Albo i nie dziw żaden, tylko cud prawdziwy, boć przecie szli we dwunastu nową siedzibę cysterską zakładać. A opata Piotra sam Bóg ze  Śląska tu prowadził.

Jakoż gdy czas podróży minął, stanęli we wsi możnego komesa Wisława z rodu Odrowążów, który razem z bratem swoim Dobieslawem uległ namowom starszego krewniaka- krakowskiego biskupa Iwona Odrowąża i starania o fundację opactwa cysterskiego rozpoczął. I tak oto teraz, po dwóch latach owych zabiegów, kapituła generalna dwunastu szarych mnichów do Prandocina przysłała. Stamtąd mieli się udać do pobliskich Kacic i budowę dormitorium oraz kaplicy rychło rozpocząć.

Nie mogli się owi pokorni bracia nie zachwycić miejscem swego przyszłego klasztoru: ziemie szerokie i- co ważne dla cystersów- od siedzib ludzkich i szlaków handlowych oddalone, co sprzyja cichej pracy na roli, kontemplacji i modlitwie za pomyślne obroty ziemskich spraw. W ogromnym majątku Odrowążów było i wzgórze Truszyn do uprawy winnej latorośli zdatne, i Szreniawa, nad którą młyny budować było można, i podmokłe łąki czekające na meliorację, i ziemie w Januszowicach do kopania stawów rybnych sposobne. Cysterska ziemia obiecana.

Padli zatem w prandocińskim kościele na kolana, a potem długo leżeli pod krzyżem, z którego spoglądał na nich łagodnym wzrokiem Chrystus, podarowany kościołowi przez jego założyciela i protoplastę rodu Odrowążów- Prędotę Starego. Opat Piotr patrzył z ufnością w to oblicze i zdało mu się, że prawie słyszy głos: „Zbuduj klasztor tam, gdzie ja ci pokażę miejsce najlepsze”.

Od następnego więc dnia zabrali się do pracy. Wytyczyli miejsce w kacickim kluczu Odrowążów, zaplanowali miejsce na małą kaplicę i na dormitorium dla braci, zaplanowali siew i wszystkie konieczne prace w cysterskim gospodarstwie. A kiedy wiosna nadeszła, byli gotowi do prac budowlanych. Mury z kamiennych ciosów stawały szybko, a ziemie wielkiej grandii cysterskiej zazieleniły się od wiosennych upraw. Woda wartko płynęła ku wykopanym w Januszowicach stawach, a na truszyńskim wzgórzu pięły się w górę pierwsze szczepy winnych gron. Opat Piotr i jego jedenastu współbraci razem z konwersami od rana do zmroku zabiegali o swe gospodarstwo- na pożytek zakonnej braci, na przykład okolicznym ludziom i na chwałę Bogu.

Tymczasem jednego dnia przyszła letnia burza, a gromy biły raz po raz z jasnego nieba. Ludzie schronili się przed gradobiciem do kościoła w Prandocinie, ale i tam wkrótce wdarła się woda z pobliskiego potoku, który nie wiedzieć kiedy, zamienił się w rwącą, spienioną rzekę. Struchlałe serca ludzkie przepełniało błagalne wołanie o pomoc i opiekę, a oczy wznosiły się ku Chrystusowi z krzyża Prędoty...

Tymczasem, kiedy kolejna błyskawica rozdarła niebo, w oślepiającym blasku, jaki wdarł się przez małe okienka do kościółka, ujrzeli wszyscy, że krzyża nie ma! Wodny żywioł, szalejący po całej wsi, zabrał święte drzewo z ukrzyżowanym Zbawicielem! Teraz dopiero płacz i lament rozległ się przeogromny, jeszcze większy niż grzmoty i pioruny, wstrząsające niebem i ziemią. Skarga to była tak wielka, że nie sposób było nie usłyszeć jej w cichej siedzibie cystersów w Kacicach. Bracia pojęli, że to nie burza ten płacz i krzyk rozpaczy sprawiła...
Jakoż jednak wkrótce nawałnica przeszła, równie szybko, jak się pojawiła. Niebo pokazało czysty błękit. Woda opadła, a z kacickiego opactwa widać było dumnie wznoszący się kościół w Prandocinie, jakby nic się nie stało. Tknięty przeczuciem opat Piotr, ruszył przez pola i łąki w stronę kościoła, a zanim dobiegł do kościelnego wzgórza, z licznie rozlegających się głosów domyślił się, co się stało. Resztę dopowiedział mu strapiony komes Wisław. Ale opat nie dał się ponieść powszechnej rozpaczy, bo jeszcze świeżo w pamięci miał słowa, które z tego krzyża usłyszał w dniu przybycia cystersów do Prandocina: „Zbuduj klasztor tam, gdzie ja ci pokażę miejsce najlepsze”. Uspokoiwszy zatem i Wisława, i zgromadzony lud cały, nakazał modlitwy i spokój, sam zaś czekał. Ufał, że porwany przez wodę krzyż Prędoty Starego, to znak od Boga...

Tymczasem przechadzający się nad brzegiem Szreniawy kowal ze wsi Mogiła, zobaczył w nurtach rzeki unoszone falami ciało. Niewiele myśląc, rzucił się na ratunek, a kiedy już pochwycił je mocno, zorientował się, że to Chrystus do krzyża przybity. Wyciągnął go z wody i we własny kaftan zawinął troskliwie, a potem zaniósł co rychlej do drewnianego kościółka św. Bartłomieja.

Wieść o krzyżu, który przypłynął do Mogiły, rozeszła się lotem błyskawicy. Dotarła też i do Prandocina, i do Kacic. Czekał na ten znak opat Piotr. Wiedział, że musi ziemie darowane mu przez Odrowążów opuścić. Zostawił niewielką tylko garstkę swoich współbraci, aby dalej uprawiali te żyzne ziemie, a sam z resztą szarych mnichów ruszył do Mogiły. Tutaj rozpoczął wkrótce budowę wielkiego cysterskiego opactwa.

Stoi ono w podkrakowskiej Mogile do dziś, a krzyż z kościoła w Prandocinie od tamtych czasów słynie z licznych cudów. W roku 1258 synek Fulkona, naczelnika kancelarii królewskiej, wpadł do studni. Gdy go po trzech dniach odnaleziono i nieżywego wydobyto, matka pogrążona w żalu, z żywą wiarą ofiarowała go Panu Jezusowi w Mogile. Ku wielkiemu zdziwieniu obecnych, ku radości rodziców dziecko ożyło. W 1302 roku Fabian Grochal, obywatel krakowski poleciwszy się z  całą ufnością Chrystusowi w Mogile, po 23 latach odzyskał wzrok. W 1399 roku Marcin ze Solca prosił o zdrowie dla syna. Został wysłuchany- syn, od 10 lat niemy, odzyskał dar mowy.

W 1447 roku wielki pożar zniszczył klasztor i kościół. Jednak krzyż Chrystusa nie spłonął, mimo że jest z drewna. Kiedy królowa Bona ciężko zachorowała, zapragnęła, aby jej przyniesiono trochę włosów Pana Jezusa z krzyża mogilskiego do potarcia chorego ciała. Nikt nie miał odwagi, aż znalazł się jeden braciszek, który zakradł się nocą i uciął trochę włosów. Gdy je zaniósł królowej, bardzo szybko wyzdrowiała...

Do dziś w kaplicy Św. Krzyża w Mogile wierni pochylają głowy w tysięcznych prośbach o pomoc i opiekę, a kolana proszących wyżłobiły w posadzce głębokie koleiny. Mało kto jednak pamięta, że mogilski krzyż przypłynął tu z Prandocina, pięknej i rozległej wsi w pobliżu Słomnik.

Dybuk

Dybuk

Urodziwa była Chaja nad podziw. I kiedy jej ojciec, skromny krawiec Szmul ze Słomnik, patrzył na nią, to z dumy wprost pękał. Smukła kibić, biała mleczna cera, włosy gęste i czarne, i te oczy przepastne, niby dwa jeziora.

Ale też dorastająca córka była powodem do poważnego zmartwienia, któremu sam był winien. Pluł sobie z tego powodu w brodę i szarpał się za kręcone pejsy. Patrzył na siebie w lustrze- w tym samym, w którym piękne słomniczanki mierzyły szyte przez niego palta i salopki-  i mówił sam do siebie: Co też mnie podkusiło, że ja rozum tak całkiem stracił? Żeby ja, porządny krawiec, bogobojny żyd córce taki los zgotował? I nie mógł wyjść ze zdziwienia nad swoją lekkomyślnością. A wszystko przez to, że kiedy Chaja miała przyjść na świat, Szmul obiecał swemu przyjacielowi, szewcowi Wassermannowi, którego syn na tym świecie właśnie się pojawił, że kiedyś ich dzieci się pobiorą. Tylko że teraz interes Wassermanna bardzo podupadł, a Szmulowi wiedzie się nadspodziewanie dobrze. Nie ma w Słomnikach elegantki, która nie miałaby w szafie co najmniej jednego płaszcza czy sukienki spod igły Szmula. Chaja mogłaby wyjść za bogatego kupca. A tu taki kłopot! I to nie tylko dlatego, że dał kiedyś słowo, ale dlatego, że Chaja ma się ku młodemu Berkowi Wassermannowi, a i Berek kocha Chaję.

Oj, ma o czym myśleć biedna głowa krawca Szmula! Ale trudno; przyjaźń przyjaźnią, miłość miłością, ale przyszłość jedynej córki najważniejsza. I tak oto krawiec zamknął serce przed szewcem i drzwi swego domu przed jego synem.

Tymczasem w całym domostwie Szmula gwar i ruch, bo wesele Chai ma być takie, żeby całe Słomniki długie lata pamiętały! Oj, i pamiętały! Kiedy Chaję kobiety stroiły dla bogatego kupca, ta mdlała co chwila  w przeczuciu, że coś złego dzieje się z jej ukochanym. A młody Berek umierał z żalu i miłości. Umierał naprawdę i tylko prosił w myślach, aby po śmierci jego dusza jako dybuk  wstąpiła w ciało ukochanej. Bo tylko tak, a nie inaczej, mógł biedak połączyć się ze swoją Chają na zawsze. I wysłuchane zostały jego westchnienia. Bo oto kiedy para młodych stanęła do wspólnego tańca i oboje chwycili za rogi chusteczki, aby ich dłonie w tańcu się nie stykały, Chaję przeniknął jakiś dziwny dreszcz, który raz po raz wstrząsał całym jej ciałem. Potem upadla na ziemię i zesztywniała. Kiedy ją ocucono z omdlenia, czuła na przemian zimno i gorąco. Odprowadzono ją więc do jej pokoju, w przekonaniu, że wesele nadwyrężyło jej siły i że nazajutrz wszystko to minie. Tylko stary rabin od razu rozpoznał, co tak naprawdę zaszło w czasie uroczystości. I tylko Szmul starał się nie dopuszczać najgorszej myśli do siebie. Wiedział wprawdzie o śmierci Berka i jego ostatniej prośbie, ale ukrył to skrzętnie przed córką, a i sam od siebie odsuwał myśl o dybuku. Pocieszał się, że jutro będzie wszystko dobrze.

Ale było gorzej. Chaja mówiła sama do siebie i Szmul dobrze wiedział, że rozmawia z Berkiem. Chodziła po rynku, śmiała się i płakała, a dzieciaki biegały za nią i wołały: Szalona Chaja, szalona Chaja!

Bogaty kupiec unieważnił małżeńską umowę, a Szmul stał się z szanowanego krawca pośmiewiskiem całych Słomnik. Nie pomagały egzorcyzmy rabina: dybuk nie chciał opuścić ciała ukochanej. Obojgu było razem dobrze. I tak dożyła Chaja swoich dni. A kiedy i jej czas nadszedł, dybuk- umęczona dusza Berka, nie chciał znaleźć sobie innego ciała, aby w nim zamieszkać. Za swoją siedzibę wybrał starą synagogę. Została właśnie doszczętnie zdewastowana przez hitlerowców i całkiem opustoszała. Mieszkał tam i wtedy, gdy po wojnie urządzono w niej kino, a potem magazyny.

I mieszka tam nadal. Rozpamiętuje swój los i nie może zaznać ukojenia. Nie jest groźny i nie robi nikomu krzywdy. Ot, po prostu: biedna, skołatana dusza, która tak mocno ukochała, że przestać nie może.

Jak Michałko Słomniki uratował

Jak Michałko Słomniki przed tatarskim najazdem uratował

Ale też urwis straszny był z tego Michałka, że świat nie widział! Wszędzie go było pełno. A to na targu kumoszkom ceny poprzestawiał, a to ogony koniom w supły pozawiązywał. Do szewca wpadł na chwilę i wszystkie buty sznurowadłami powiązał. Kowalowi pomagał konia podkuć, to podkowę odwrotnie przyłożył, bo chciał, żeby koń do tyłu chodził. Nie żeby był złośliwy, po prostu taką miał fantazję i już!

A i ludzie w Słomnikach nie mieli mu za złe jego figli, bo więcej z nich było śmiechu niż szkody. A zawsze to przecie lepiej się pośmiać, niż pozłościć. Lubili go też wszyscy bardzo, zwłaszcza, że sierotą był: ojciec dawno temu z królem na wojnę chodził i zginął, a matka odumarła go zeszłej zimy. Chłopaka przygarnął ksiądz. Sypiał pod wieżą kościoła, w kościele księdzu pomagał. A dobrzy ludzie pomrzeć mu z głodu i zimna nie dali. Wiadomo to przecież, trzeba pomóc sierocie. Tym bardziej, że serce miał złote, a ręce zawsze do pomocy gotowe. A że czasami coś dla żartu zbroił? To przecież dlatego, żeby jakoś smutny los od siebie odegnać.

Pewnego razu, a było to w czasach niepewnych bardzo, kiedy to zewsząd dochodziły wieści o strasznych Tatarach, mających nasz kraj najechać, usłyszał Michałko głos jakowyś, jakby z wysokości wielkiej dobiegający. Ale że sen po całym dniu miał twardy, przewrócił się tylko na drugi bok na swoim posłaniu w kościelnej wieży i spał dalej. Wydawało mu się, że to sen jakiś i że we śnie tym głos przedziwny słyszy. Ale i na lewym boku coś spać mu nie dawało. Usiadł więc i oczy kułakiem przetarł. Ale zaraz je zamknął z powrotem. Bo oto światłość wielka go poraziła całkiem, tak że nic prawie oprócz blasku dojrzeć nie mógł. Kiedy ręką oczy przesłonił, zobaczył przed sobą postać niezwykłą. Rycerz i nie rycerz. We zbroi, z mieczem wielkim, ale cały w złotym blasku skapany i ze skrzydłami świetlistymi u ramion.

Michałko nie przestraszył się wcale a wcale, bo zawsze więcej miał w sobie ciekawości niż lęku. Spojrzał tedy przytomnie na przybysza i czekał, co będzie dalej. A Archanioł Michał, bo to on był właśnie, tak do chłopca przemówił:

- Wstań i zbierz wszystkich ludzi. Oto nadciąga wielka tatarska horda, przed którą miasto ratować musisz. Wskażę ci wejście tajemne do lochów pod miastem. Tamtędy słomniczan wyprowadzisz, aby kiedy Tatarzy do miasta wpadną, nikogo w nim nie zastali. Pamiętaj, losy Słomnik od ciebie zależą!

Nie wahał się długo Michałko, tylko zerwał się na nogi i całe miasto lotem błyskawicy obiegł. Wszystkim opowiedział o rycerzu- aniele, który mu miasto przed Tatarami ratować nakazał. I, o dziwo, nikt nie wziął jego słów za żart jakiś kolejny, tylko uwierzyli w zbliżające się niebezpieczeństwo. Archanioł Michał dał mu znak i wskazał narożną kamienicę na rynku, gdzie wejście do lochów było ukryte. Tamtędy wyprowadził Michałko wszystkich słomniczan aż pod sam Prandocin.

A kiedy rankiem Tatarzy do miasta wjechali, nie zastali tam żywej duszy. Pognali więc swoje małe zwinne koniki dalej, na Kraków, aby tam mordować, palić i niszczyć. Słomniczanie zaś wrócili po niejakim czasie do miasta, chwaląc dzielnego chłopca za jego spryt, rozum i odwagę.

Jeszcze długo potem chętnie słuchali Michałkowej opowieści o niebieskim gościu, który mu ratunek wskazał. I wszyscy z wdzięcznością imię Archanioła Michała, boskiego posłańca i rycerza z nieba wymawiali.

Wkrótce też jego postać w swoim herbie umieścili, aby na zawsze w Słomnikach pamiętano, że Archanioł Michał i mały Michałko gród od Tatarów uratowali. I aby wszyscy wiedzieli, pod czyją opieką jest miasto i jego mieszkańcy.

Kapliczka Bożej Opatrzności

Kapliczka Bożej Opatrzności w Waganowicach

 

Niewielka jest wieś Waganowice nieopodal Słomnik. Jednak dawno temu rosło tam ogromne drzewo, lipa najpotężniejsza w całej okolicy i mieszkańcy pobliskich miejscowości przyjeżdżali, aby ją podziwiać. Była chlubą i dumą mieszkańców Waganowic, bo dzięki niej ich mała wioska różniła się od innych i nie była zwykłym, szarym miejscem.

 

Pewnego dnia nadeszła straszliwa wichura. Wiatr był tak silny, że zdrowe i sprężyste do tej pory konary wiekowej lipy połamały się, a potem całe drzewo runęło pod naporem gwałtownych podmuchów. Ludzie nie ubolewali tak bardzo nad szkodami, jakie poczyniła wichura w ich gospodarstwach, lecz rozpaczali nad stratą swego ukochanego drzewa.

 

Następnego dnia po nawałnicy przez Waganowice przejeżdżał pewien rzeźbiarz o imieniu Jan. Widząc powalony pień, postanowił niewielką jego część zabrać do siebie i wykonać z niego przepiękną figurę Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Wykonanie rzeźby pochłonęło Jana całkowicie i zajęło mu dużo czasu, gdyż starał się, aby każdy szczegół był doskonale dopracowany. Niczym w sławnym ołtarzu mistrza Wita Stwosza, Jan postarał się oddać nieziemski uśmiech Madonny, smukłość sylwetki, piękno dłoni Bożej Rodzicielki. Każda fałdka jej szaty wydawała się żyć i poruszać w rytm jej kroków. A mały Jezus był zarazem Bogiem objawionym i wesołym dzieckiem ludzkim, szczęśliwie spoglądającym na matkę.

 

Były to ciężkie dla Polski czasy, ale naznaczone śladami wielkich zwycięstw. Właśnie spod Grunwaldu wracali rycerze, którzy pod królem Jagiełłą Krzyżaków pokonali. Jeden z rannych w tej straszliwej bitwie rycerzy trafił do domu Jana, gdzie troskliwie zajmowała się nim cała rodzina. Ani medycy, ani znachorzy z całej okolicy nie dawali mu najmniejszych szans na przeżycie. Twierdzili, że wkrótce umrze i że to tylko kwestia dni, a może nawet godzin, kiedy stanie on przez obliczem Boga, aby tam pełnić swą rycerską służbę.

 

Żona Jana nieustannie modliła się do figurki wykonanej przez męża. Poleciła nawet, aby znajdowała się w pomieszczeniu, gdzie znajdował się ranny. Uważała, że Matka Boża jest na tyle łaskawa, że oszczędzi człowieka, który walczył w obronie ojczyzny. I nie myliła się. Ranny po kilku miesiącach wrócił do grona żyjących. Wyleczenie uznał za cud zesłany na niego przez Matkę Boską z Dzieciątkiem, tę samą, której rzeźba  stała w pomieszczeniu, w którym opiekowano się nim tak troskliwie. Od tamtej pory Jan wraz z rodziną modlił się do figury o wszelkie łaski, a przede wszystkim dostatek i zdrowie.

 

Pewnej nocy Janowi objawiła się Matka Boża i przemówiła do niego:

 

- Janie, pragnę, abyś mnie oddał do kościoła, gdzie będą mogli nawiedzać mnie wszyscy ludzie.

 

Jan zlekceważył jednak zalecenia Matki Boskiej, gdyż nie chciał, aby innym powodziło się w życiu równie dobrze jak jemu. Na gniew Boży nie trzeba było długo czekać. W krótkim czasie po objawieniu nadeszła straszna ulewa. Deszcz padał bez przerwy przez kilka dni i nocy. Zalał pobliskie wioski, a nurt płynącej wody zabrał figurkę Matki Bożej z Dzieciątkiem aż do Waganowic. Gdy woda opadła, figura Madonny z Dzieciątkiem osiadła dokładnie w miejscu, gdzie rosła złamana przed laty lipa, z której rzeźbiarz wykonał figurkę.

 

Mieszkańcy  na pamiątkę tego wydarzenia postanowili w tym miejscu wybudować drewnianą kapliczkę i umieścić w niej Matkę Bożą z Dzieciątkiem,

 

W podzięce za to, że w czasie powodzi nie zginął żaden z mieszkańców Waganowic, nazwano ją Kapliczką Bożej Opatrzności.