O cudownym krzyżu

O cudownym krzyżu z Prandocina

Mroźna zima trzymała w białych okowach świat cały. Z prandocińskiego wzgórza widać było sznureczek dwunastu postaci, które zbliżały się do kościoła, górującego na okolicą. Spod szarych kapturów ledwo widać było ciekawie spozierające na świat oczy. Zwykle bowiem oglądały one klasztorny ogród i surowe wnętrze cysterskiego opactwa w Libiążu. Ale w czasie tej wędrówki do dalekiego i nieznanego Prandocina, widoki były dość jednostajne: jak okiem sięgnąć białe płaszczyzny, pod kopnym śniegiem schowane, z rzadka tylko znaczone były osadami ludzkimi. Dziw, że wśród takiej oślepiającej bieli opat Piotr drogi nie zmylił. Albo i nie dziw żaden, tylko cud prawdziwy, boć przecie szli we dwunastu nową siedzibę cysterską zakładać. A opata Piotra sam Bóg ze  Śląska tu prowadził.

Jakoż gdy czas podróży minął, stanęli we wsi możnego komesa Wisława z rodu Odrowążów, który razem z bratem swoim Dobieslawem uległ namowom starszego krewniaka- krakowskiego biskupa Iwona Odrowąża i starania o fundację opactwa cysterskiego rozpoczął. I tak oto teraz, po dwóch latach owych zabiegów, kapituła generalna dwunastu szarych mnichów do Prandocina przysłała. Stamtąd mieli się udać do pobliskich Kacic i budowę dormitorium oraz kaplicy rychło rozpocząć.

Nie mogli się owi pokorni bracia nie zachwycić miejscem swego przyszłego klasztoru: ziemie szerokie i- co ważne dla cystersów- od siedzib ludzkich i szlaków handlowych oddalone, co sprzyja cichej pracy na roli, kontemplacji i modlitwie za pomyślne obroty ziemskich spraw. W ogromnym majątku Odrowążów było i wzgórze Truszyn do uprawy winnej latorośli zdatne, i Szreniawa, nad którą młyny budować było można, i podmokłe łąki czekające na meliorację, i ziemie w Januszowicach do kopania stawów rybnych sposobne. Cysterska ziemia obiecana.

Padli zatem w prandocińskim kościele na kolana, a potem długo leżeli pod krzyżem, z którego spoglądał na nich łagodnym wzrokiem Chrystus, podarowany kościołowi przez jego założyciela i protoplastę rodu Odrowążów- Prędotę Starego. Opat Piotr patrzył z ufnością w to oblicze i zdało mu się, że prawie słyszy głos: „Zbuduj klasztor tam, gdzie ja ci pokażę miejsce najlepsze”.

Od następnego więc dnia zabrali się do pracy. Wytyczyli miejsce w kacickim kluczu Odrowążów, zaplanowali miejsce na małą kaplicę i na dormitorium dla braci, zaplanowali siew i wszystkie konieczne prace w cysterskim gospodarstwie. A kiedy wiosna nadeszła, byli gotowi do prac budowlanych. Mury z kamiennych ciosów stawały szybko, a ziemie wielkiej grandii cysterskiej zazieleniły się od wiosennych upraw. Woda wartko płynęła ku wykopanym w Januszowicach stawach, a na truszyńskim wzgórzu pięły się w górę pierwsze szczepy winnych gron. Opat Piotr i jego jedenastu współbraci razem z konwersami od rana do zmroku zabiegali o swe gospodarstwo- na pożytek zakonnej braci, na przykład okolicznym ludziom i na chwałę Bogu.

Tymczasem jednego dnia przyszła letnia burza, a gromy biły raz po raz z jasnego nieba. Ludzie schronili się przed gradobiciem do kościoła w Prandocinie, ale i tam wkrótce wdarła się woda z pobliskiego potoku, który nie wiedzieć kiedy, zamienił się w rwącą, spienioną rzekę. Struchlałe serca ludzkie przepełniało błagalne wołanie o pomoc i opiekę, a oczy wznosiły się ku Chrystusowi z krzyża Prędoty...

Tymczasem, kiedy kolejna błyskawica rozdarła niebo, w oślepiającym blasku, jaki wdarł się przez małe okienka do kościółka, ujrzeli wszyscy, że krzyża nie ma! Wodny żywioł, szalejący po całej wsi, zabrał święte drzewo z ukrzyżowanym Zbawicielem! Teraz dopiero płacz i lament rozległ się przeogromny, jeszcze większy niż grzmoty i pioruny, wstrząsające niebem i ziemią. Skarga to była tak wielka, że nie sposób było nie usłyszeć jej w cichej siedzibie cystersów w Kacicach. Bracia pojęli, że to nie burza ten płacz i krzyk rozpaczy sprawiła...
Jakoż jednak wkrótce nawałnica przeszła, równie szybko, jak się pojawiła. Niebo pokazało czysty błękit. Woda opadła, a z kacickiego opactwa widać było dumnie wznoszący się kościół w Prandocinie, jakby nic się nie stało. Tknięty przeczuciem opat Piotr, ruszył przez pola i łąki w stronę kościoła, a zanim dobiegł do kościelnego wzgórza, z licznie rozlegających się głosów domyślił się, co się stało. Resztę dopowiedział mu strapiony komes Wisław. Ale opat nie dał się ponieść powszechnej rozpaczy, bo jeszcze świeżo w pamięci miał słowa, które z tego krzyża usłyszał w dniu przybycia cystersów do Prandocina: „Zbuduj klasztor tam, gdzie ja ci pokażę miejsce najlepsze”. Uspokoiwszy zatem i Wisława, i zgromadzony lud cały, nakazał modlitwy i spokój, sam zaś czekał. Ufał, że porwany przez wodę krzyż Prędoty Starego, to znak od Boga...

Tymczasem przechadzający się nad brzegiem Szreniawy kowal ze wsi Mogiła, zobaczył w nurtach rzeki unoszone falami ciało. Niewiele myśląc, rzucił się na ratunek, a kiedy już pochwycił je mocno, zorientował się, że to Chrystus do krzyża przybity. Wyciągnął go z wody i we własny kaftan zawinął troskliwie, a potem zaniósł co rychlej do drewnianego kościółka św. Bartłomieja.

Wieść o krzyżu, który przypłynął do Mogiły, rozeszła się lotem błyskawicy. Dotarła też i do Prandocina, i do Kacic. Czekał na ten znak opat Piotr. Wiedział, że musi ziemie darowane mu przez Odrowążów opuścić. Zostawił niewielką tylko garstkę swoich współbraci, aby dalej uprawiali te żyzne ziemie, a sam z resztą szarych mnichów ruszył do Mogiły. Tutaj rozpoczął wkrótce budowę wielkiego cysterskiego opactwa.

Stoi ono w podkrakowskiej Mogile do dziś, a krzyż z kościoła w Prandocinie od tamtych czasów słynie z licznych cudów. W roku 1258 synek Fulkona, naczelnika kancelarii królewskiej, wpadł do studni. Gdy go po trzech dniach odnaleziono i nieżywego wydobyto, matka pogrążona w żalu, z żywą wiarą ofiarowała go Panu Jezusowi w Mogile. Ku wielkiemu zdziwieniu obecnych, ku radości rodziców dziecko ożyło. W 1302 roku Fabian Grochal, obywatel krakowski poleciwszy się z  całą ufnością Chrystusowi w Mogile, po 23 latach odzyskał wzrok. W 1399 roku Marcin ze Solca prosił o zdrowie dla syna. Został wysłuchany- syn, od 10 lat niemy, odzyskał dar mowy.

W 1447 roku wielki pożar zniszczył klasztor i kościół. Jednak krzyż Chrystusa nie spłonął, mimo że jest z drewna. Kiedy królowa Bona ciężko zachorowała, zapragnęła, aby jej przyniesiono trochę włosów Pana Jezusa z krzyża mogilskiego do potarcia chorego ciała. Nikt nie miał odwagi, aż znalazł się jeden braciszek, który zakradł się nocą i uciął trochę włosów. Gdy je zaniósł królowej, bardzo szybko wyzdrowiała...

Do dziś w kaplicy Św. Krzyża w Mogile wierni pochylają głowy w tysięcznych prośbach o pomoc i opiekę, a kolana proszących wyżłobiły w posadzce głębokie koleiny. Mało kto jednak pamięta, że mogilski krzyż przypłynął tu z Prandocina, pięknej i rozległej wsi w pobliżu Słomnik.